Czasy, kiedy któryś z realizowanych na Zachodzie filmów polska telewizja emitowała tylko raz w tygodniu, znam jedynie z opowieści. Podobno wieczór ten był swego rodzaju świętem i tajemniczym oknem na świat wolny od komunistycznej szarości. Dzisiaj wszystko jest obrócone do góry nogami – wręcz trudno uwolnić się od lepszych i (niestety coraz częściej) gorszych hollywoodzkich produkcji; czasem kręconych z myślą o niewiele wymagającym, szukającym prostej rozrywki widzu (kiedy to obraz pozbawiony jest wartości artystycznych), innym razem z powodu kaprysu bogatej aktoreczki, która zapragnęła pobawić się w reżysera czy producenta (wtedy film może być wręcz żenujący pod względem technicznym), czy też na zlecenie, za namową lub przy poparciu wpływowych jednostek (szczególnie przy filmach historycznych możliwe ryzyko przekłamania faktów).

film.org.pl_michael_in_sicily

W obliczu wszędobylskiej plastikowej sieczki, okraszającej nieskalane myślą twarze silikonowych gwiazdek kina, prawdziwym zbawieniem stają się dla widza filmy niezależne, niskobudżetowe czy też te, które po prostu z amerykańskim przemysłem filmowym mają jak najmniej wspólnego. Żeby poznać nowe spojrzenie na kino oraz z miejsca się w nim zakochać, wystarczy na przykład po prostu sięgnąć po kinematografię włoską.

Po raz pierwszy świadomie z produkcją rodem z krainy oliwą i winem płynącej zetknęłam się kilka lat temu, kiedy przyjaciółka zaprezentowała mi niezrównany dramat pt. „Cinema Paradiso” z 1988 roku. Od razu poczułam „ten” klimat i zrozumiałam, czemu leniwie płynąca fabuła nierzadko może okazać się o wiele bogatsza od rwącej akcji. Czemu pytania pozostawione bez odpowiedzi są wartościowsze od wykładni podanej na tacy.

„Cinema Paradiso” jest dziełem włoskiego reżysera Giuseppe Tornatore. Za sprawą wspomnianego filmu otrzymał on nagrodę BAFTA za najlepszy scenariusz oryginalny. Ta dla najlepszego aktora drugoplanowego powędrowała do dziewięcioletniego wówczas Salvatore Cascio, a najlepszym aktorem pierwszoplanowym okazał się Philippe Noiret – obaj wcielający się w głównego bohatera „Cinema Paradiso”. Zarówno Brytyjska Akademia Sztuk Filmowych i Telewizyjnych (BAFTA), Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej (Złoty Glob) jak i Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej (Oscar) uznały „Cinema Paradiso” za najlepszy film nieanglojęzyczny. Uhonorowana została również poruszająca muzyka autorstwa Ennio Morricone i Andrei Morricone.

Obraz przedstawia historię słynnego włoskiego reżysera Salvatore. Po latach wraca on do swojego rodzinnego miasteczka na Sycylii i oddaje się wspomnieniom. Dzięki retrospekcjom dowiadujemy się, że mały już od najmłodszych lat daje się uwieść magii filmu. Każdą wolną chwilę spędza przy starszym przyjacielu – Alfredo, który jest operatorem w niewielkim lokalnym kinie. Wbrew wszystkiemu – niezadowoleniu matki, sceptycyzmowi Alfredo, brakowi czasu na naukę – codziennie przychodzi, by odkrywać uroki ruchomych obrazków.

cinema-paradiso-1

Długo pozostaje nam czekać na punkt kulminacyjny produkcji. Po zakończeniu seansu można zaś z konsternacją stwierdzić, że nie jest się pewnym właściwej odpowiedzi na pytanie: „O czym ona była?”. Film nie pozostawia po sobie słów, a wrażenia. Emocje, serię odczuć. To odróżnia go od pustych amerykańskich produkcji. Sens tamtych mogę streścić; jestem w stanie przedstawić rozwój akcji krok po kroku, przytoczyć dialogi – ten jestem zmuszona polecić obejrzeć; na własnej skórze przekonać się, co budzi w nas ten nastrojowy włoski klimat.

Po raz kolejny spotkać włoski film, który poruszył mnie równie mocno, było mi dane, kiedy na rynku pojawił się „Koneser”. Obraz tego samego reżysera już od samego początku zbierał pochlebne recenzje krytyków, co oczywiście znalazło odzwierciedlenie w przyznawanych mu nagrodach.

Potężny magnes produkcji stanowi australijski aktor Geoffrey Rush. Wciela się w rolę samotnego kolekcjonera sztuki w średnim wieku. Fikcyjny Virgil Oldman jest właścicielem domu aukcyjnego i wybitnym znawcą sztuki. Rodzinę i przyjaciół zastępują mu setki obrazów, które zdobywa z przebiegłością i ukrywa w specjalnym pokoju. Nasze spotkanie z Virgilem rozpoczyna się, kiedy tajemnicza kobieta prosi go o wycenę otrzymanej w spadku bogatej kolekcji dzieł sztuki. Zastrzega jednak, że będzie się z nim kontaktowała wyłącznie telefonicznie. Cierpi na fobię, która nie pozwala jej z nikim się widywać.

Znów mamy do czynienia z filmem, który gra nastrojem, klimatem. W pewnym momencie wszystko wychodzi na jaw; uważny widz demaskuje intrygę i przez chwilę zniecierpliwiony czeka rozwiązania akcji. Ale już po chwili daje się wciągnąć w tę zabawę, sztuczka reżysera się udaje. Dopiero po seansie uświadamiamy sobie, że mimo iż wszystko było już jasne – wciąż mieliśmy nadzieję na inne zakończenie. Wciąż wierzyliśmy w pozytywne siły, drzemiące w ludziach. A jeśli nawet odbiorcę nie obchodzą już perypetie Virgila i jego tajemniczej klientki, wciąż pozostaje mu czuć się jak w wielkim muzeum, w którym doświadczony i pełen pasji przewodnik zapoznaje go z kolejnymi poruszającymi dziełami sztuki.

DKF Koneser

Filmem-przewodnikiem, który prowadzi odbiorcę przez świat, by jak najwięcej mu pokazać i nauczyć, jest również „Wielkie piękno” w reżyserii Paolo Sorrentino. Wśród licznych nagród obraz ma na koncie Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego w 2014 roku.

Według dystrybutora, „Wielkie piękno” to „Historia starzejącego się dziennikarza, który przemierzając ulice Wiecznego Miasta, wspomina swoją pełną namiętności, acz bezpowrotnie utraconą młodość”. Wspomnienie młodości? Czy aby na pewno? Dla mnie cały film – choć trochę surrealistyczny, nie zawsze jasny – był długą i wyczerpującą lekcją.

Owy dziennikarz – Jep Gambardella grany przez Toniego Servillo, oprowadza mnie po Rzymie. Pokazuje zabytki, dzieła sztuki, malownicze miejsca i interesujących (choć niejednokrotnie z pozoru zwyczajnych i nudnych) ludzi.

To film o niczym. Ot kilka dni z życia starego pisarza. Tyle, że strasznie ciekawych, bo w jego bogatym, pełnym zbytku życiu niewiarygodnie dużo się dzieje.

Oprócz tego, że Jep jest zwykłym przewodnikiem, który po prostu wskazuje mi, co warto ZOBACZYĆ – funduje mi też lekcję w głąb ludzkich duszy i umysłu. Pokazuje ich lęki i pragnienia, obnaża słabości. Zadaje mi pytania, na które nie zawsze odpowiada. A cały film aż krzyczy poprzez kontrasty – zestawienie sacrum z profanum, ascetycznej świętej z jej asystentem-karierowiczem, zestawienie radości ze smutkiem, życia striptizerki ze śmiertelną chorobą młodej kobiety, młodziutkiej artystki z tragizmem dziewczynki pozbawionej dzieciństwa.

5083de935851ee22c5dc76e5e85f56bc

Film otwiera seria ujęć bardzo „kulturalnych”. Elegancki chór śpiewa po niemiecku, zafascynowani Azjaci robią zdjęcia wszystkim i wszystkiemu. Aż nagle na kinowych ekranach pojawia się niepojęta rozpusta. To impreza urodzinowa głównego bohatera. Alkohol leje się litrami, zażywanie narkotyków nie jest niczym dziwnym. Klubowa muzyka w najmniejszym stopniu nie przypomina tych delikatnych tonów, które wzruszały jeszcze przed chwilą.

Film jest naprawdę piękny muzycznie. Reżyser chwyta się chyba każdego możliwego gatunku. Miksuje je i kontrowersyjnie się nimi bawi.

Paolo Sorrentino co rusz stara się nas zaszokować. Przedstawia nam artystkę, która podczas występu  z impetem uderza głową w mur. Prowadzi nas do młodego mężczyzny, który stojąc nago przed matką, cały pokryty czerwoną farbą, orzeka: „Mamo, jak Cię widzę, to się czerwienię”. Równocześnie wiele scen zdaje się z początku nie mieć znaczenia. Co one wnoszą? Każda coś wnosi.

„Wielkie piękno” to film, który muszę obejrzeć po raz kolejny. Jeśli nie z powodu jego rozważań nad egzystencją, to dla przewspaniałych widoków. Dla namacalnego uczucia ciepła italskich promieni słońca, bijącego z kinowego ekranu. Dla włoskich zapachów, które czujemy mimo realnej obecności obok nas faceta z popcornem. Dla dźwięków, które oddziałują na wszystkie zmysły. Dźwięków natury, pięknej i nieposkromionej oraz dźwięków rozpaczy i radości człowieka.

Jedynie wśród produkcji włoskich spotkałam się z magiczną trójcą takich filmów, których fabuły nie jestem w stanie w sposób jasny schematycznie przedstawić, a które czuję całą sobą. Które pochłonęłam, podczas gdy one pochłaniały mnie.

James-Caan-Marlon-Brando-Francis-Ford-Coppola-Al-Pacino-and-John-Cazale-on-the-set-of-The-Godfather

Ale wróćmy do Hollywood – niesprawiedliwością byłoby utrzymywać, że nie sposób zafascynować się jakąkolwiek amerykańską produkcją. Jednakże tę część Fabryki Snów, w której się bez pamięci zakochałam, również zawdzięcza ona… Italii.

Jeden z najbardziej lubianych i cieszących się największym uznaniem aktorów – Al Pacino – urodził się w Nowym Jorku, jednak jego rodzice pochodzili z Sycylii.

Sonny – bo tak nazywano małego Alfredo – był niesfornym dzieckiem, ale już w szkole przejawiał niemałe zdolności aktorskie. Kiedyś nauczycielka powiedziała mu: „Masz w sobie ogień sycylijskich aktorów!”. Czy była daleka od prawdy?

Czy tak trudno pokusić się o stwierdzenie, że wszystko, co najlepsze w kinie amerykańskim, przybyło z Włoch? Reżyser trylogii o rodzie Corleone, zdobywca pięciu Oscarów, Francis Ford Coppola, urodził się w rodzinie włosko-amerykańskiej. W epopei o ojcu chrzestnym możemy oglądać wybitnych aktorów pochodzenia włoskiego, takich jak Talia Shire (grająca również w serii o Rockym u boku Sylvestra Stallone, w którym także płynie włoska krew) czy Robert De Niro.

martin-leonardo-robert

Innym genialnym filmowcem jest syn sycylijskich emigrantów Martin Scorsese. Przeszedł drogę od księdza bo filmowego boga. Martin uczęszczał do katolickiej szkoły średniej, gimnazjum katedralnego, młodzieżowego seminarium. Od dziecka jednak interesował się też filmem. Kochał westerny. Porzucił plany o byciu misjonarzem – zaczął tworzyć, założył rodzinę i zaprzyjaźnił się ze znanym nam wszystkim Brianem De Palmą. Robert De Niro pojawił się na zajmowanym obecnie przez Leonardo diCaprio (i ten ma bliskich krewnych we Włoszech) miejscu ulubieńca Scorsese.

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić kina bez tych kilku wspomnianych wyżej postaci. A nie daliby oni się poznać szerszej publiczności, gdyby kiedyś ich włoski ojciec czy dziad nie postanowił wyemigrować do Stanów Zjednoczonych.

Produkcje, w których maczają palce włoscy filmowcy czy te traktujące o italskich familiach, zawsze mają w sobie ‘to coś’. Są zwykle nieprzeciętnie długie, abyśmy zdążyli zatopić się w wyjątkowym klimacie. Oprócz ciekawej historii przemycają do naszej świadomości kilka moralizatorskich uwag o wartości rodziny, konieczności kierowania się tym, co podpowiada nam serce czy honorze ponad wszystko.

Forza Italia – oby w światowej kinematografii było Cię jak najwięcej!

About the Author

Radiowiec, prawnik, podróżnik. Niekoniecznie w takiej kolejności. Nade wszystko: kinomaniak.

Related Posts

To był mocny rok pod kątem aktorskich występów na dużym ekranie. Kilka z nich zostało w mojej...

Przygotowanie podsumowań roku nie należy do najłatwiejszych. Zazwyczaj toczę bitwę między...

Końcówka roku to czas podsumowań. Z przyjemnością przeglądam listy produkcji, które udało mi się...

Leave a Reply