Wojciech Smarzowski ukończył wydział operatorski na PWSFTviT w Łodzi. Kamerę woli jednak wkładać w cudze ręce, a sam pozostaje jednym z najbardziej uznanych polskich reżyserów.

fot. Katarzyna Boruta, AC Project

Wojciech Smarzowski – o szkole filmowej i karierze bez wykształcenia

 

Smarzowski mówi, że za czasów jego nauki „szkoła promowała średniactwo”, a jej program powinien zamykać się w dwóch latach. Reżyser żartuje, że z racji, iż nikt nie chciał z nim współpracować, sam tworzył własne etiudy. Już na trzecim roku studiów wiedział, że jednak zwiąże swoją przyszłość z reżyserią.

Teraz może jestem mniej krytyczny z perspektywy czasu, natomiast rzeczywiście wydaje mi się, że ta szkoła, w której ja byłem wtedy, promowała średniactwo. Wydaje mi się, że można było całą tę naukę zamknąć w dwóch latach, a nie w czterech.

Oczywiście szkoła dała mi to, że mogłem rozmawiać z takimi samymi porąbańcami jak ja. Ważne jest, żeby wymieniać myśli. Tak samo istotne jest to, że dała możliwość oglądania filmów. Zamiast na zajęcia, szedłem do kina.

To, co mi dały te moje studia to jest też to, że mogę przed zdjęciami umówić się z operatorem – a pracuję z naprawdę dobrymi – na efekt. Pokazujemy sobie obrazy albo zdjęcia i łatwiej mi się z nimi porozumiewać. Natomiast na planie kompletnie mnie ta ich praca nie interesuje. Co najwyżej się wściekam, że muszę długo czekać.

Mam taką naturę odludka. Ciężko mi było znaleźć reżysera, który by mnie zaprosił do pracy, więc robiłem tylko swoje etiudy. To też mi się wydało jakieś takie dziwne, dlatego napisałem sobie scenariusz „Małżowiny” na trzecim roku i już wiedziałem, że nie chcę być operatorem. To jest zawód, który trzeba uprawiać.

Ponieważ lubię swoją pracę, to ja decyduję o tym, w jaki świat wchodzę. To jest ważne. Gdybym był operatorem albo aktorem, to musiałbym czekać na propozycje. Nie zawsze one byłyby idealne i miałbym cały czas ten rozdźwięk – czy w nią wchodzić czy czekać na lepszą. A może już się wszystko wydarzyło, co lepsze?

A tak: mogę się przenosić w czasie, opowiadać swoje historie. I dzięki temu myślę, że mam idealny zawód dla siebie.

fot. Katarzyna Boruta, AC Project

Kariera w kinematografii bez specjalistycznego wykształcenia. Czy można być po ekonomii, prawie, którejś lingwistyce – i zawojować świat filmu?

To, że ja się nie nauczyłem w szkole filmowej, to niekoniecznie świadczy o tym, że szkoła filmowa jest kiepska, tylko że może ja jestem takim jakimś tłuczkiem i po prostu nie umiałem – tak może być. Myślę sobie, że Quentin Tarantino oglądał filmy na video i tak został reżyserem, więc chyba można tak i można tak.

Jaką radę miałby Pan dla młodych filmowców?

Myślę, że trzeba się odważyć. Trzeba kręcić to, co jest interesujące.

A jeżeli kogoś pasjonuje aktorstwo, a nie ma szkoły?

No to ma przesrane.

Gdyby do Pana zgłosił się człowiek „z ulicy” – bez wykształcenia, ale z marzeniami i pasją – wypróbowałby Pan go, dał mu szansę?

Tak, ale nie polega to na tym, że dostaję maile czy zdjęcia od aktorek – tylko są agencje i reżyserzy castingu. Pracuję z Magdą Szwarcbart. Jeżeli złoży się u niej takie demo i będzie projekt odpowiedni, to wtedy na pewno na tych zdjęciach próbnych – ale nie wiem, czy też od razu ze mną – można się spotkać.

Dlaczego powiedziałem, że przesrane? Bo aktorów jest bardzo dużo. I oni po prostu generalnie czekają na role. Dlatego to jest trudne. Nie wszyscy pracują w zawodzie. Jeżeli chodzi o reżyserów – też jest nas za dużo.

Zatem przesłanie jest negatywne. Marzyciele bez wykształcenia zostają pozbawieni nadziei.

To zależy, czy chodzi o to, żeby zarabiać pieniądze, czy żeby robić ważne rzeczy. Jeżeli ważne rzeczy, to trzeba próbować. Jeżeli ktoś myśli, że kupi sobie złotego Rolls-Royce’a ze złotymi klamkami po jednym roku pracy w zawodzie – kiepsko to widzę.

Jerzy Hoffman wykpił zadane przeze mnie pytanie, mówiąc, że bez szkoły można sobie kręcić filmy dla krewnych i znajomych królika. Z kolei na przykład Daniel Olbrychski uznał, że i bez wykształcenia warto się pchać na castingi otwarte, szukać kontaktów do agentów. Co głowa to opinia?

No właśnie. Ja mogę mówić tylko za siebie, bo startuję w indywidualnej dyscyplinie. Moim zdaniem można robić filmy i bez szkoły, i można też zagrać bez szkoły. Na przykład u Arka Jakubika zagrał bardzo fajny chłopak (Mateusz Więcławek w „Prostej historii o morderstwie” – przyp. red.). On już teraz jest w szkole aktorskiej, ale grał wcześniej.

Trochę nadziei jest.

Trochę nadziei jest. Jak dla mnie – świat i ludzie!



Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!

[R-slider id=”2″]

About the Author

Radiowiec, prawnik, podróżnik. Niekoniecznie w takiej kolejności. Nade wszystko: kinomaniak.

Related Posts

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Wystąpiła w wielu znanych serialach telewizyjnych, takich jak „Belfer” czy „Barwy szczęścia”. W...

„Nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna...

Leave a Reply