– daję 5 łapek!

Debiut reżyserski. Otwarcie festiwalu. Niesamowita osobowość bohatera. Piękna muzyka. II wojna światowa w tle. To mogło być emocjonujące przeżycie, pełne zwrotów akcji i niesamowitych wydarzeń w jakie owocowało życie Django Reinhardta. Niestety powstał film nierówny, w którym obraz nie dorównuje dźwiękom. To kolorowa wydmuszka o tym, jak muzyka może ocalać życia w trudnych czasach.

Django

Django otwiera Berlinale!

Django mógł się pochwalić charyzmą tego samego pokroju co znanym wszystkim czarnoskóry bohater Tarantino. Jednak Etienne Comarowi zabrakło werwy i niesztampowego opowiadania, by z stworzyć interesującą opowieść o wielkim muzyku. Wojenne działania Niemców, wrogość do mniejszości narodowych, emigranci i uciekinierzy. To wszystko staje się dość niewyraźnym tłem, po którym wędruje jeden z największych wirtuozów gitary. Reżyser pokazuje tylko rok z jego życia, kiedy Reinhardt dawał niesamowite koncerty we Francji, był zaproszony do Niemiec by zagrać przed samym Goebbelsem i – być może – Hitlerem oraz próbował uciec do Szwajcarii.

W trudnych czasach II wojny światowej, kiedy Niemcy rozpoczęli czystki rasowe, musiał walczyć o przetrwanie. Zasłużony muzyk miał się stać dobrze przygotowaną rozrywką dla żołnierzy na froncie pod warunkiem, że podporządkuje się zasadom: nie grać jazzu i bluesa, ale przede wszystkim nie przekraczać wyznaczanego tempa i rytmu. Buntownik, który nie miał prawa się buntować. Wirtuoz, który nie powinien grać. W końcu mąż, ojciec i syn, który musiał troszczyć się o życie swojej rodziny. To niezwykle barwna osobowość fenomenalnie stworzona przez Redę Kateba.

Django

Django staje się aktorskim popisem. Kateb z nonszalancją pojawia się na ekranie, z dużą pewnością siebie chwyta gitarę i gra utwory pełne werwy i energii. Kamera nie stroni od zbliżeń. Z dużą uwagą przygląda się procesowi grania, celebruje momenty, w których muzyka pozwala zapomnieć o codziennych troskach. Właśnie w tych sekwencjach film hipnotyzuje – przyciąga niezwykłą aurą przedstawianej osobowości. Szkoda, że traci na sile, kiedy muzyka cichnie, a główną rolę ponownie przejmuje obraz.

Jak na opowieść o muzyku, który wychodził poza schematy, Comar opowiada dość zachowawczo i sztampowo. Traktuje po macoszemu korzenie wirtuoza, tylko od czasu do czasu pokazuje cygańską społeczność i nie potrafi wykorzystać potencjału przedstawianego świata i kultury. W pamięci pozostaną tylko gitarowe solówki oraz finalna skomponowana przez Reinhardta msza. Zmarnowany potencjał.


[R-slider id=”2″]

Related Posts

„A Different Man” Aarona Schimberga z łatwością mógł stać się nowym filmowym odczytaniem „Pięknej...

Gangster składa ambitnej prawniczce propozycję nie do odrzucenia. Kobieta wyrusza na misję, która...

Piętno znanego nazwiska może ciążyć, paraliżować, bądź prowokować do działania. Simona Kossak...

Leave a Reply