Dom daje poczucie bezpieczeństwa. Wspólną przestrzeń dla całej rodziny. Miejsce spotkań, rozwoju, kłótni i miłosnych uniesień. Dom sprawia, że czujemy się zakorzenieni i spokojni. Szymon J. Wróbel wchodzi z kamerą do starego drewnianego domu i z przejęciem opowiada losy rodziny przesiedlonej podczas wojny. Porusza temat „Action Saybusch”, kiedy niemal 50 tysięcy mieszkańców Żywiecczyzny straciło dach nad głową. Nie wprowadza taniego dramatu, tworząc film pełen smutku i taktu.
Z domu… – takt i smutek opowiadania
Starszy mężczyzna siedzi przy stole. Naprzeciwko niego chłopak o aparycji aniołka. Zadaje pytania. Z pozoru błahe, ale uruchamiają rzekę bolesnych wspomnień. Ciekawym zabiegiem zdaje się skonfrontowanie dziecka z dorosłym człowiekiem. Choć miedzy nimi istnieje przepaść nie tylko wieku, ale i doświadczenia, można odnieść wrażenie, że są sobie bardzo bliscy. Narracja o wydarzeniach z 1941 roku przybiera formę dziecięcych obrazów tak, że wydaje się, iż starszy mężczyzna staje się na powrót kilkuletnim chłopcem.
Z domu… nie oferuje nowych formalnych rozwiązań, porywającej historii czy charyzmatycznych bohaterów. Siła tego filmu tkwi w rozmowie i powolnej wędrówce kamery pośród żywieckiego pejzażu. Słowa, choć powściągliwe, są niezwykle wzruszające. Wróbel potrafi wzbudzić współczucie i niewymuszenie wzruszać. W momencie, kiedy retoryka krzyku i nośnych haseł jest w modzie, reżyser nie próbuje na siłę dramatyzować.
O wielkich sprawach i stratach nie trzeba opowiadać z hollywoodzkim rozmachem. Spokój i skupienie na człowieku rezonuje o wiele bardziej niż pomnikowe inscenizacje. Bardzo dobrze, że ktoś jeszcze znajduje zapomnianych świadków historii. Ich osobiste przeżycia mówią więcej niż podręczniki. Z domu… to lekcja, którą warto odrobić i zatopić się w dźwiękach bolesnej przeszłości.