– daję 6 łapek!

Co to było! Wybuchowa mieszanka horroru, thrillera, romansu, obyczajówki, dramatu historycznego, filmu kostiumowego i komedii.

Handlowiec roku pije wodę i umiera. Spokojnie, to zwykły zawał. Zabawa dopiero się zacznie…

Lockhart (Dane DeHaan) pracuje w korporacji, która liczy się na giełdzie jak mało która. Coś jednak poszło nie tak i liczne malwersacje znalazły się pod lupą komisji finansowej. Zarząd spółki wzywa młodego pracownika i podsuwa mu dziwny list.

Jego autorem jest prezes przedsiębiorstwa, który dwa tygodnie temu wyjechał do sanatorium. Teraz pisze, że nie ma zamiaru wracać. Nie chce, by ktokolwiek się z nim kontaktował. Odkrył prawdę, dzięki której jego życie stało się lepsze, a której oni nie pojmą.

Zarząd posyła Lockharta w szwajcarskie Alpy, gdzie znajduje się tajemnicze uzdrowisko. Chłopak ma sprowadzić Pembroke’a (Harry Groener) z powrotem. Przebywa więc przeszło sześć tysięcy kilometrów, by zmusić szefa do powrotu do Nowego Jorku. To nie będzie jednak takie proste…

Kadr z filmu „Lekarstwo na życie”.

Ośrodek odnowy biologicznej oferuje całkowite uzdrowienie. Dysponuje wiedzą o medykamencie odpowiednim na wszelkie bolączki świata. Po prostu lekarstwo na życie. Wszyscy pacjenci o nim mówią i zapewniają sceptycznego Lockharta, że i on w końcu pojmie, co do zaoferowania ma charyzmatyczny ordynator Volmer (Jason Isaacs).

Podstawą sanatorium jest woda. Kąpiele parowe, masaże wodne, aerobik w basenie… Oczywiście należy też spożywać niezliczoną jej ilość. Poza tym, że kuracjusze są poddawani licznym uzdrawiającym zabiegom, to umilają sobie czas grą w krykieta, puszczaniem latawców czy rozwiązywaniem krzyżówek. Jedzą też wykwintne potrawy  i wszyscy opływają w eteryczną biel.

Uzdrowisko jakby zostało w innej epoce. W opozycji do scen korpo-nowoczesnej rzeczywistości z Nowego Jorku (przypominających trochę te z Big Short), zameczek w sercu szwajcarskich gór pozostaje dystyngowany i trochę tajemniczy.

Kadr z filmu „Lekarstwo na życie”.

Jeżeli jesteście filmowymi wszystkożercami, lubicie eksperymentować, niestraszne Wam wszelkie gatunki i macie wysoki poziom tolerancji na dziwactwa – przerwijcie lekturę tej recenzji już teraz i idźcie do Cinema City! Chcę, żebyście obejrzeli ten pokraczny film i rozsmakowali w jego absurdach swoje podniebienie zdeklarowanego kinomana.

Jeśli jednak bywa, że czas w kinie oceniacie jako czas stracony – lepiej zostańcie ze mną jeszcze przez chwilę, by zawczasu przekonać się, że to obraz zdecydowanie nie dla Was.

Kadr z filmu „Lekarstwo na życie”.

Lockhart już w drodze do sanatorium poznaje historię tajemniczej posiadłości. Mieszkający tu niegdyś baron był naukowcem, który obsesyjnie poszukiwał lekarstwa dla ciężko chorej baronowej. Związał się ze swoją siostrą, by spłodzić czystego potomka. Pewnego dnia wieśniacy otoczyli młodą parę i na oczach barona spalili żywcem jego ukochaną.

Historia z przeszłości cały czas odbija się echem. Mnóstwo do niej aluzji, kolejni bohaterowie odkrywają nowe fakty z życia pary szlachciców. Niepokój wisi w tle. Na wzór „Wyspy tajemnic” Scorsese węszymy wraz z głównym bohaterem po odizolowanym od reszty świata podejrzanym ośrodku, próbując rozwikłać zagadkę, która jeszcze nie została nam nakreślona. Pojawią się krew, płomienie, porwane dziewice, tortury i eksperymenty na ludziach.

Lockhart – tak jak Teddy Daniels – znajduje się w miejscu, w którym nie chce być i opiera się przed zastosowaniem do reguł, panujących w nim. Jest czujny. Jego nie oszukają – nie pozwoli na to! A może jednak? Chociaż długo jest postacią, której nie cierpimy, w końcu pozostaje jedyną osobą, której możemy kibicować.

Kadr z filmu „Lekarstwo na życie”.

Budowanie napięcia początkowo in plus. Po pewnym czasie frustrują nawarstwiające się znaki zapytania przy braku puszczających oko do widza poszlak. Za chwilę wskazówek jest aż za dużo i widz ma wrażenie, że ma się go za idiotę. Następnie produkcja staje się nieciekawym horrorem klasy B. Przychodzi też moment, w którym następuje śmiech.

I to ten film uratowało! Stał się tak absurdalny i momentami żenujący, że obudził we mnie skrywane pokłady sympatii. „Lekarstwo na życie” na pewno nie jest zajmującym thrillerem. Nie można też przypisać mu miana dobrego horroru. Trudno byłoby mi go zatem polecić, gdyby jednak nie budził pozytywnych emocji. Jest uroczy w swej beznadziei. Pożałowałam mu jednak siódmej łapki, ponieważ zbyt często poddawał w wątpliwość moją inteligencję.


Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!

[R-slider id=”2″]

About the Author

Radiowiec, prawnik, podróżnik. Niekoniecznie w takiej kolejności. Nade wszystko: kinomaniak.

Related Posts

Mam taką przypadłość, że jak już coś zacznę oglądać, to muszę skończyć. Staram się dawać szansę...

Lubię bajkowe opowieści, w których dziewczynki są w centrum i samodzielnie pokonują przeszkody....

Amerykański sen nie jest dla każdego. Mit od zera do milionera już dawno upadł. Ciężka praca nie...

Leave a Reply