Olga Chajdas jest reżyserką i scenarzystką. Od lat współpracuje z Kasią Adamik i Agnieszką Holland. Współtworzyła takie seriale, jak „Głęboka woda” czy „Za marzenia”. W tym roku debiutowała filmem pełnometrażowym o odkrywaniu tożsamości i miłości między dwoma kobietami. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest opowiedziała mi o wytrwałości w pracy, scenariuszu i planach na przyszłość.
„Nina” jest pierwszym polskim filmie o tematyce lesbijskiej. Skąd wziął się pomysł na tą produkcję?
Pomysł narodził się dawno temu, aż wstyd opowiadać o tych latach, które spędziłam nad projektem. Niedawno byłam w Szkole Wajdy, w której dziesięć lat temu ukończyłam kurs reżyserski z zalążkiem tego scenariusz. Wykładowcy pamiętali tamten tekst i te propozycje. Po latach zdałam sobie sprawę, jak bardzo to wszystko się rozwinęło. Przyczyna powstania „Niny” była banalna – brakowało mi, reprezentantce środowiska lesbijskiego, w kinie polskim, ale też światowym, takich opowieści. Każdy z nas ma potrzebą przejrzenia się w kinie, szukałam reprezentacji i wtedy narodził się ten pomysł. W kolejnych latach scenariusz zaczął się rozwijać, dołączyła do niego Marta Konarzewska. Dojrzałam do tego, żeby opowiadać historię, a nie ideę. W ten sposób powstała historia o miłości i uwolnieniu się z różnych więzów, które nas krępują.
Pierwszy raz o tym projekcie usłyszałam kilka lat temu. Trochę czasu upłynęło zanim pojawił się na ekranie. Czy wynikało to z tematu i problemu z finansowaniem?
Niestety nie jesteśmy jedynym filmem, który powstaje tyle lat. W Polsce artystyczne kino nie ma racji bytu bez dotacji państwowych. Przez kilka lat próbowałam poskładać budżet. Towarzyszył mi w tym wiernie Darek Petrykowski i firma Film It. Kilka razy składałam swój projekt do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, a scenariusz wracał do poprawek. Wszystkie procedury trochę trwają. Często słyszę pytanie, jak te 10 lat na mnie wpłynęło i czy czekanie nie wiązało się z frustracją. Oczywiście, że tak. Każdy chciałby zrobić swój pierwszy film, jak ma dwadzieścia parę lat i stać się nowym Xavierem Dolanem. Rzeczywistość jest inna. Cieszę się z tego doświadczenia, które zdobyłam i z rzemiosła, które budowałam krok po kroku. Myślę, że kilka lat temu ten film byłby inny.
Oglądając „Ninę” zwróciłam uwagę na kolorystykę. Przedstawiany świat dość wyraźnied zieli się na rzeczywistość Niny i Magdy.
Razem z operatorem Tomkiem Naumiukiem i scenografką Anią Anosowicz precyzyjnie opowiedzieliśmy sobie o kolorystyce tego filmu. Świat Niny jest chłodniejszy: w beżach, brązach i fioletach, a Magdy czerwony. Skrupulatnie pilnowaliśmy tych założeń przy doborze lokacji, elementów, które pojawiają się w mieszkaniach czy w kostiumach. Przy warstwie wizualnej kierowaliśmy się z Tomkiem fotografią retro, dlatego ten film ma wyraz starych, podrapanych zdjęć.
Nina jest trochę retro.
Ninę próbowaliśmy stworzyć na obraz Bridget Bardot czy Mii Farrow. Inspiracji szukaliśmy u Godarda. Porównywanie naszego filmu do Nowej Fali jest czymś najlepszym, co mogłoby się wydarzyć.
Zastanawiało mnie, dlaczego Nina, ta dojrzała kobieta, zwraca się w stronę młodej i niedoświadczonej Magdy, i za nią chcę podążać. To odwrócenie wieku wydało mi się interesujące.
Nina nie idzie od razu w stronę Magdy, kierując się tym, że ta dziewczyna będzie jej partnerką w sensie miłosnym i erotycznym. Wydawało nam się, że to różnica wieku stwarza taką granicę, barierę ochronną. Nina, patrząc na Magdę, być może widzi siebie trochę młodszą, a może dostrzega w niej swoją córkę albo potencjalną matkę swojego dziecka. Ta relacja jest bardzo niejednoznaczna, dlatego Nina musi oduczyć się nadawać jej nazwę. Magda wnosi do jej życia świeżość i uczy ją mówienia o swojej wolności. Ta różnica wieku jest bardzo interesująca. Starsza widzi w tej młodszej szansę dla siebie. Możliwość zwrócenie się w głąb siebie.
Nina jest uwikłana w schematy i powinności, które narzuca jej głównie rodzina. Czy chęć wyrwania się z tego kręgu nie jest formą buntu?
To nie jest miłość z buntu. Nina odkrywa w sobie potrzebę weryfikacji swojej tożsamości. W ogóle jako społeczeństwo mamy dużą potrzebę nazywania relacji, budowania norm wokół siebie. Nina przez dużą część filmu ma podniesioną gardę z tego powodu, ponieważ jest otoczona tymi normami określanymi przez rodzinę i otoczenia. W którymś momencie orientuje się, że nie jest jej to potrzebne. Miłość nie jest buntem, ale staje się drogą do wolności. Nina nie odkrywa, że jest lesbijką. Ona po prostu się zakochała.
Od samego początku wiedziałaś, że Julia Kijowska zagra Ninę, a Eliza Rycembel Magdę?
Wiedziałam, że Ninę zagra Julia jak tylko zaczęliśmy pracę nad budowaniem tego filmu. Staraliśmy się stworzyć ten emocjonalny trójką z Julią na pokładzie. Elizę poznałam później na castingu do innego projektu. To był taki pierwszy moment, kiedy ktoś mnie tak bardzo wzruszył. Ona ma w sobie coś niespotykanego. Pewną naiwność, świeżość, ale też totalną intuicję. Kiedy składałam wniosek do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, trzeba było nakręcić tzw. scenę próbną. Pomyślałam, żeby zaprosić na zdjęcia Elizę i zobaczyć jej relacje z Julią. Okazało się, że mają niebywałą chemię. A na tym zależało mi najbardziej.
Jak udało się stworzyć tak intymne sceny?
Spędziliśmy dużo czasu na rozmowach o scenariuszu jeszcze na kilka miesięcy przed zdjęciami. Spotykałam się z Julią, Elizą i Andrzejem Konopką, dlatego byliśmy bardzo dobrze przygotowani. W budowaniu intymności podczas zdjęć pomógł Tomek Naumiuk. Chcieliśmy, żeby film był intymny i sensualny, dlatego zależało nam, żeby aktorzy mieli komfort pracy. Na planie trzeba było zminimalizować całą „maszynerię” filmową, ograniczyć liczbę lamp i ludzi. Te sceny powstawały z udziałem bardzo małej ekipy. Tomek wybrał kamerę Panasonic VeriCam, która jest bardzo czuła, dlatego nie było potrzebne zbyt wiele oświetlenia. Aktorzy podkreślali, że od dawna nie mili takiego komfortu pracy.
Chciałaś uciec od sposoby przedstawiania seksu, jaki widzieliśmy w „Życiu Adeli”? U Ciebie jest bardziej drapieżnie i emocjonalnie. Intymność wynika z chwili.
Mam problem ze scenami seksu w „Życiu Adeli”. Uwielbiam ten filmów i uważam, że jest genialny, ale czuję, że to jest czysto męski obraz. To takie ucieleśnienie męskiego wyobrażenia seksu pomiędzy kobietami. Namiętność w „Życiu Adeli” brała się z czegoś innego niż u nas. Chciałam zrobić takie sceny, których jeszcze nie widziałam. Zależało mi na tym, żeby ta intymność z czegoś wynikała. Każda z tych scen prowadzi dalej w emocjach bohaterów. Nie są tylko scenami erotycznymi dla scen erotyczny. Główna scena zbliżenia między bohaterkami jest odkrywaniem swojego ciała.
W filmie widzimy instalację „Rodzisko” – miejsce, do którego ucieka Nina. Skąd wziął się na nią pomysł?
To bardzo śmieszna historia. Marta Konarzewska, współscenarzystka, pomyślała, że Nina powinna mieć takie miejsce, do którego wraca. Taka pierwotna przestrzeń, gdzie jest ciepło, bardzo bezpiecznie. Opisała takie miejsce, które nazwałyśmy instalacją. Bała się, że jej pomysłu nie będzie można zrealizować. A jakiś czas później pojawił się artykuł w Wysokich Obcasach, który opisywał instalację „Rodzisko” Natalii Bażowskiej. Dla nas była trudna do użycia: mała, ciasna i budowana w pluszu, ale wraz Anią Anosowicz udało nam się stworzyć własny koncept na bazie jej pomysłu. Powstała więc autorska wizja tego najbezpieczniejszego miejsca, w którym inaczej pracuje światło i inaczej docierają bodźce.
Z jakimi reakcjami ludzi spotykasz się po projekcjach?
Dużo jeździmy po Polsce i mamy sporo spotkań z publicznością po filmie. Wcześniej brałam udział w takich spotkaniach przy okazji innych produkcji, przy których pracowałem. Natomiast, mam wrażenie, że ten film wywołuje dużo szerszą potrzebę analizy. To też pokazują różne recenzje. Ludzie wyciągają z tego filmu różne rzeczy, zagłębiają się w niego, w analizę psychologii bohaterów. Te spotkania często trwają powyżej dwóch godzin i ludzie naprawdę mają potrzebę porozmawiania o tym, że ten film rozedrgał w nich coś bardzo głębokiego.
Czy „Nina” przeciera szlaki dla tematyki kobiecej i kobiet reżyserek w kinie polskim?
W polskim kinie mamy tyle fajnych kobiet reżyserek. Szumowska, która jest naszym najlepszym towarem eksportowym. Jagoda Szelc, Ania Kazejak, Ania Jadowska z pięknymi „Dzikimi różami”. Smoczyńska, która jest niebywale odjazdowa i zdolna. A do tego Agnieszka Holland czy Kasia Adamik, Dorota Kędzierzawska i Ula Antoniak. Naprawdę mamy sporo kobiet, ale to wciąż mało, dlatego powstał projekt „Kobiety filmu”, czyli 50/50 w 2020 roku. Statystyki nadal są dość brutalne, a kobiety mają mniejszy dostęp do finansowania. Okazuje się, że wciąż robimy mniej filmów niż mężczyźni. Trzeba o to walczyć i uświadamiać sobie, że kobiety mają takie samo prawo do pracy przy filmie jak mężczyźni.
Wkrótce zobaczymy „1983” Netflixa, przy którym pracowało sporo kobiet. Czy inaczej pracuje się przy projekcie dla zagranicznego producent?
Nie mam poczucia, żeby to była inna praca. Być może nieco odmienne skupienie, ponieważ materiał nie był mój autorski. Tekst został przyniesiony z zewnątrz, ale najważniejszy było wyciągnięcie z tego projektu tego, co jest dla nas najważniejsze, skupienie na emocjach. Zrobiłyśmy ten projekt w cztery kobiety reżyserki. Netflix był zachwycony. Też miał problem ze statystykami.
O czym opowiada ten serial?
To jest bardzo ciekawa dystopijna historia, która rozgrywa się w 2003 roku 20 lat po zamachach terrorystycznych z 1983. Te wydarzenia zmieniły bieg historii Polski. Uświadomiły rządzącym, że trzeba położyć duży nacisk na bezpieczeństwo, nawet kosztem wolności jednostki. W związku z tym bohaterowie żyją w świecie zupełnie innym niż nam znany. Jest SB i milicja, a państwo sprawuje kontrolę nad obywatelami. W tej historii jest trzech głównych bohaterów, którzy odkrywają jakieś tajemnice ciążące na ich przeszłości.
Masz już pomysł na kolejny film?
Przygotowuje się do filmu, który będzie postpunkowym dramatem psychologicznym. Będzie opowiadał o kobiecie artystce, która jest trochę szalona, ale niebywale zdolna. Wszystko, co robi przeradza się w dzieło sztuki. Zachodzi w ciążę i nagle okazuje się, że ta artystka musi podejmować ważne decyzje, których konsekwencje są dla niej potężne. To wszystko dzieje się pod koniec lat 80. gdzieś w alternatywnej scenie muzycznej Trójmiasta.
Czego Ci życzyć?
Żebym nauczyłam się mówić „nie” i robić sobie wolne dni. To bardzo ważne dla głowy, żeby umieć też odpoczywać, bo tylko wtedy można mieć czas na myślenie o kolejnych rzeczach.