Bartosz M. Kowalski kocha horrory. Swoją miłość postanowił przenieść na polski grunt, dzięki czemu otrzymaliśmy pierwszy rodzimy slashem W lesie dziś nie zaśnie nikt. Film miał mieć swoją premierę 13 marca, ale korona wirus pokrzyżował wszystkie plany. Tymczasem produkcja trafiła na Netflix, gdzie cieszy się ogromną popularnością.

Małgorzata Czop: Od twojego głośnego debiutu minęły cztery lata. Teraz wracasz z pierwszym polskim slahsherem. Nie czułeś presji, że musisz zrobić coś wyjątkowego i równie mocnego jak „Plac zabaw”?

Bartosz M. Kowalski: Już 4 lata od premiery „Placu zabaw”? Cholera! Chciałbym mieć premierę co roku, ale praca w filmie jest zmaganiem się z czasem i pieniędzmi. W międzyczasie zrealizowałem kilka mniejszych projektów. Pracowałem też nad serialem dla platformy Showmax. Projekt finalnie nie wypalił. Przygotowywaliśmy fabułę, na który otrzymaliśmy dofinansowanie z PISF-u, ale nie udało nam się domknąć budżetu, dlatego musieliśmy przełożyć zdjęcia… Nie, nie czułem presji. Chciałem na pewno zrobić coś innego, odbić się od konwencji i tematyki „Placu Zabaw” o 180 stopni. Sam slasher nie był dla mnie nowym pomysłem, ponieważ taki film chciałem zrealizować, odkąd miałem 12, 13 lat. 

Horror nie jest zbyt popularnym gatunkiem wśród polskich producentów. Jak udało ci się ich przekonać?

Nie mamy tradycji horroru w Polsce, dlatego nie istnieją też żadne estymacje finansowe, ile takie kino może zarobić i czy się zwróci. Producenci z reguły nie chcą eksperymentować. Przez splot kilku wydarzeń poznałem ludzi, którzy podzielali moją pasję i zechcieli zaryzykować . Po drodze zrealizowałem krótki metraż, „Zacisze”, który był utrzymany w podobnej konwencji. Paru osobom pokazało to, że przy niewielkich środkach można zrobić coś fajnego. 

Mówisz o niewielkich środkach, a na ekranie widzimy hektolitry krwi i imponującą charakteryzację. Jak stworzyliście ten ekranowy efekt?

Zastosowaliśmy wiele „chwytów”. Już w trakcie pisania scenariusza planowaliśmy i kalkulowaliśmy, na co możemy sobie pozwolić. Jak można, choćby montażowo, oszukać pewne elementy, żeby było widowiskowo, ale jednocześnie żeby nie zrujnować budżetu. Wielu z tych realizacyjnych zabiegów uczyłem się już na studiach i przy mniejszych formach. 

Przeczytaj także: W lesie dziś nie zaśnie nikt

Jak powstał wasz stwór, główny zły w tej opowieści?

Od początku chcieliśmy mieć dwóch zabójców. Swoistą inspiracją było dwóch gnojków z dzieciństwa, których pamiętam z mojego podwórka. W mojej głowie byli po prostu źli. Powstawanie samego look’u postaci było procesem. Zabójca musiał być rzecz jasna humanoidalny, ze względów realizacyjnych. Potem zaczęliśmy się zastanawiać czy w masce, czy bez. Nie chciałem jednak wchodzić w półtony kina hitchcockowskiego, gdzie tożsamość mordercy może być ważnym elementem budowania suspensu. W naszym projekcie nie jest to istotne. I finalnie geneza: wydawało nam się ciekawe coś, czego w slasherach zazwyczaj się nie robi, czyli połączenie elementów science fiction i fantastyki. I tak powstali nasi bohaterowie. 

Mówisz o tym, że ten gatunek cię fascynuje i towarzyszy ci od dzieciństwa. Jakie produkcje miały wpływ na twój film?

Trudno mi wskazać jakieś konkretne filmy. Obejrzałem ich naprawdę dużo. Wiele tytułów zostawiło we mnie jakieś ziarenko inspiracji. Przygotowałem dla naszej ekipy listę filmów, które mają zobaczyć, by zrozumieć mix konwencji, w któe celujemy. Znalazło się na niej kilkanaście tytułów, a wiadomo, że powinno być o wiele więcej. 

A jakie filmy są dla ciebie ważne i zapadły ci w pamięci?

Niekoniecznie są to dobre filmy. Wśród nich jest np. „Maniakalny Glina”. Wydaje mi się, że to jest pierwszy slasher, który po kryjomu wypożyczyłem. Zrobił na mnie wrażenie, może dlatego że to był zakazany owoc. Niedługo później rodzice zaakceptowali moją fascynację. Moim ukochanym filmem jest „Martwe zło 2”, „Halloween”, „Koszmar w ulicy Wiązów”, „Coś” czy „Fright Night”. 

Przeczytaj także: Plac Zabaw

A co się fascynuje w horrorach?

To wiele składowych. Przede wszystkim stara miłość nie rdzewieje, a to jest moja fascynacja z dzieciństwa. Horrory czy slashery z lat 80. i 90. miały w sobie pewną uczciwość. Nigdy nie udawały kina festiwalowego. Od początku było wiadomo, na co się człowiek pisze, oglądając taki film. Carpenter, Craven czy Hooper nigdy nie udawali oscarowych mesjaszy kinematografii, pomimo że w swoich filmach przemycali komentarze społeczne.

W amerykańskich produkcjach pojawiał się jednak komentarz do rzeczywistości. W „W lesie dziś nie zaśnie nikt” zabierasz nas na obóz offline. Czy to twoja odpowiedź na współczesne uzależnienie od social mediów?

I tak, i nie. Te obozy faktycznie istnieją. Stwierdziliśmy, że to jest dobry punkt wyjścia do horrorowej historii. Mamy grupę bohaterów w opałach, których chcemy odciąć od rzeczywistości. Zazwyczaj te postaci zostają pozbawione zasięgu. U nas na dzień dobry zabieramy im technologię. Nie planowaliśmy żadnego moralitetu. Sam nie rozstaje się z telefonem ani komputerem. Ale Instragrama już kompletnie nie rozumiem [śmiech].

Takim komentarzem jest też postać księdza grana przez Piotra Cyrwusa. 

Z Piotrem Cyrwusem zaprzyjaźniliśmy się już przy „Zaciszu” i chciałem z nim ponownie współpracować. To zdolny aktor, który ma ogrom mądrości i dystansu. A ja zawsze jakoś wyobrażałem go sobie jako złego księdza… Jak zaproponowaliśmy mu tę rolę, przez chwilę się wahał – jest głęboko wierzący. Ale jednocześnie Piotr zdaje sobie też sprawę, że w kościele zdarzają się pewne patologie, które go niepokoją.

Ale nazwisko Julii Wieniawy w obsadzie nieco mnie zaskoczyło. Aktorka raczej kojarzy się z nieco innym filmowym światem.

Z Julią jest jak z Piotrem Cyrwusem, który też ma przyklejoną jakąś łatkę. Julkę poznałem na zastępstwie przy serialu „Zawsze warto”. Wcześniej nie miałem pojęcia, kim jest. Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Wtedy pisaliśmy już scenariusz “W lesie…” i zaproponowaliśmy jej rolę. Dopiero później zacząłem zwracać uwagę na plotkarskie nagłówki – dowiedziałem się, kim jest Julka Wieniawa i że istnieje wokół niej jakiś hejt. Wtedy sprawa stała się dla mnie jasna, że trzeba ją odrzeć z tego glamouru i zrobić z niej cichą mysz, z trądzikiem, przetłuszczonymi włosami i w za dużym t-shircie. I pokazać, że jest zdolną aktorką.

Wiktoria Gąsiewska też jest znana z social mediów i popularnych seriali. Tutaj obśmiewa swój wizerunek… 

To też wymagało nie lada dystansu. Chcieliśmy zachować archetypy ze slasherów, bo bez nich nie byłoby tego gatunku. W każdym próbowaliśmy znaleźć mikro przewrotkę. Tak było też u Wiktorii – jej postać to na pozór niezbyt mądra blondynka, która jak się okazuje ma swoją wrażliwość i wielkie serce. Podobnie było z pewnym siebie mięśniakiem, który okazuje się prawiczkiem czy z nerdem tchórzem, który znajduje w sobie spore pokłady odwagi.

I to właśnie ten nerd kradnie całą uwagę. Jak odnaleźliście niesamowitego Michała Lupę?

Na tę postać mieliśmy spory casting. Michała kojarzyłem z „Ataku paniki”, gdzie zagrał epizod. Zaprosiliśmy go na casting. Był trochę za szczupły. Zaoferowaliśmy mu rolę, ale musiał do niej sporo przytyć. Na szczęście się zgodził. Dostał dietetyka i przygotowywał się do roli… 

Zrealizowanie slasher w Polsce jest trochę ryzykowne. Zamykamy się jednak w kinie autorskim, komediach romantycznych i produkcjach Patryka Vegi… 

Wychowywałem się w Gdyni. Byłem obecny na festiwalu rok w rok i oglądałem wszystkie polskie filmy. Zawsze mnie uwierało, że w gąszczu tego kina autorskiego nie ma polskich horrorów. Chciałem, żeby na dobre zagościło na naszym rynku. Tak samo jak science fiction czy podgatunki kina sensacyjnego, kino zemsty, drogi. Polskie kino przeżywa renesans, mamy świetne produkcje autorskie. Jednak u nas funkcjonuje mniej gatunków niż na świecie i to nie jest tylko kwestia kasy. Chciałbym, żeby to się zmieniło.

Zawód reżysera uczy cierpliwości i wytrwałości?

Nazywasz to zawodem, a mnie ciężko nazwać to co robię pracą. Ale tak, reżyseria uczy cierpliwości. Nie chodzi o sam plan zdjęciowy, ale o te etapy między filmami, kiedy się czeka, walczy, frustruje. Tego uczą już na studiach, przygotowania no ciągłe odrzucanie. Ale jak się coś uda, to jest duża satysfakcja.

Czym w takim razie jest dla ciebie kino?

[śmiech] Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt buńczucznie, ale pewnie całym życiem. 

Related Posts

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Wystąpiła w wielu znanych serialach telewizyjnych, takich jak „Belfer” czy „Barwy szczęścia”. W...

„Nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna...

Leave a Reply