„Nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna opowieść” mówi Jan Hrynkiewicz o filmie Kamila Krawczyckiego, który wkrótce wejdzie na nasze ekrany. Aktor wciela się w Bartka, młodego chłopaka, który zakochuje się w odwiedzającym rodzinne strony Dawidzie. Rozmawiamy o filmie, pracy na planie i budowaniu intymnej relacji.

Gdy słyszysz słowo słoń, pierwsza myśl, jaka przychodzi ci do głowy to…

Jan Hrynkiewicz: Ze względu na moje emocjonalne połączenie z filmem od razu kojarzy mi się z czułością i zaopiekowaniem, których doświadczyłem w trakcie pracy. Za sprawą atmosfery, która panowała wśród ekipy na planie, łączy się dla mnie z miłością.

Kamil Krawczycki debiutuje tym obrazem jako reżyser i scenarzysta. Jak wyglądała wasza współpraca na planie?

Gdy czytałem scenariusz po raz pierwszy, w głowie zaczęły pojawiać mi się obrazy, dźwięki, zapachy. Uważam, że Kamil posiada wyjątkową zdolność tworzenia autentycznego świata, do którego z taką łatwością można wejść. Poza tym Kamil jest świetnie przygotowanym reżyserem, który wie, czego chce i jakich środków potrzebuje, żeby zrealizować swoją wizję, a jednocześnie pozostawia dużo przestrzeni do tego, żeby aktor poczuł się jak współtwórca. Był otwarty na moje przemyślenia i bardzo szanował moje intuicje. Z poziomu mojego aktualnego doświadczenia mogę powiedzieć, że taka postawa reżysera wcale nie jest taka oczywista.

Jednym z ujęć otwierających “Słonia” jest Bartek galopujący na koniu przez podhalańskie pola. Praca przy tym filmie to nie było twoje pierwsze doświadczenie z końmi. Przed zdjęciami pracowałeś w stadninie na Islandii. Jak się tam znalazłeś?

Jakością, którą bardzo cenię w zawodzie aktora jest to, że często można nauczyć się czegoś zupełnie nowego. Kiedy czytałem scenariusz i brałem udział w castingu, na stałe mieszkałem na Islandii. Gdy dostałem tę rolę, miałem kilka miesięcy, by nauczyć się jeździć konno. Przeszedłem w Polsce intensywny trening i gdy wróciłem na Wyspę, chciałem trzymać formę. Przez kilka tygodni jeździłem w stadninie w Hafnarfjörður, niedaleko Reykjaviku, a gdy mój karnet się wyczerpał, zapytałem właścicieli, czy nie znalazłaby się tam dla mnie jakaś praca. Ku mojemu zaskoczeniu, zostałem guidem – przewodnikiem konnych wycieczek. Do moich obowiązków należało też dbanie o konie i stajnię. Była to ciężka praca, ale osładzały ją niebywałe islandzkie widoki i kontakt z tymi pięknymi istotami, a trzeba tu zaznaczyć, że konie islandzkie to naprawdę wyjątkowa rasa. Dodatkowym atutem tej sytuacji, było unikatowe doświadczenie, które miało mi się później przydać w różnych aktorskich wyzwaniach. I tak upłynęło mi lato, a jesienią zaczęliśmy zdjęcia do “Słonia”.

Skąd w ogóle pomysł przeprowadzki do Islandii?

Nie jest to dla mnie do końca jasne, jak się tam znalazłem. Taką samą tajemnicą jest dla mnie fakt, że jako ludzie zakochujemy się w tej jednej konkretnej osobie, a nie w żadnej innej. W momencie podjęcia decyzji o przeprowadzce, byłem całkowicie, totalnie zakochany. Moja dziewczyna od wielu lat nosiła w sobie pragnienie, by zamieszkać na Islandii. Mieliśmy lecieć na 3-tygodniową wycieczkę, gdy zaczynała się druga fala pandemii. Równolegle w nasze ręce wpadło ogłoszenie od kolegi, że w jego mieszkaniu w Seltjarnarnes zwolnił się pokój… i tak wszystko zaczęło się ze sobą łączyć. Zaufałem wołaniu serca drugiej osoby, która była mi bardzo bliska i nigdy wcześniej tam nie będąc, przeprowadziłem się na Północ.

Wyspa okazała się wspaniałym miejscem, gdzie po raz pierwszy w życiu naprawdę czułem się bezpiecznie. Mam tu na myśli taki rodzaj poczucia bezpieczeństwa, który sprawia, że nie trzeba zamykać samochodu, idąc na zakupy. Jest to nawyk, który większość ludzi wykonuje automatycznie, w tym ja i nie miałem świadomości, jak to naprawdę wpływa to na moją codzienność, takie ukryte poczucie zagrożenia, że ktoś mnie może np. okraść. Mogłem dostrzec je dopiero wtedy, gdy na na jakiś czas zostało we mnie wyłączone. W codziennych sytuacjach towarzyszyło mi poczucie, że na Islandii nikt nikogo nie ocenia, nie ma żadnej presji, a etykieta jest bardzo elastyczna. Ludzie patrzą sobie w oczy mijając się na ulicy, ale nie dlatego, że czegoś od siebie chcą, po prostu są na siebie uważni. Może wynika to z tego, jak potężna natura ich otacza i świadomość, że są na tym świecie siły wobec, których człowiek bywa całkowicie bezradny i jedyne co może zrobić to odpuścić… Myślę, że Islandczycy mają w kodzie genetycznym wdrukowaną umiejętność odpuszczania.

A jednak wracasz do Polski, grasz w filmie o chłopaku, który zakochuje się, ale jest to uczucie, którego jego środowisko nie akceptuje. Jak publiczność reaguje na “Słonia”, patrząc na to, że my – jako kraj – wciąż mamy wiele lekcji do odrobienia?

Jak do tej pory film jest przyjmowany bardzo ciepło. Osoby, które zostają po projekcjach na spotkania z twórcami, zazwyczaj są tego filmu ciekawe. Raczej nie zderzamy się z bezpośrednią krytyką, choć mam świadomość, że takie głosy też istnieją, co wydaje mi się jest zupełnie naturalne, niemożliwym byłoby zrobienie czegoś co podoba się wszystkim. Jednocześnie nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna opowieść, i przypuszczam, że w taki sposób będzie odbierany, ale w zależności z jaką intencją ktoś przychodzi na seans, różne rzeczy może od niego dostać. Ten film, jak to trafnie określił Kamil, jest „przytulasem”. Nie tylko dla społeczności LGBT, ponieważ jest to opowieść uniwersalna. To, że główny bohater jest gejem, nie ma większego znaczenia i jest to jedna z moich ulubionych jakości tego filmu. To nie jest historia o szukaniu własnej tożsamości seksualnej, której Bartek jest doskonale świadomy, albo o ostracyzmie społecznym, jaki może nieść za sobą nieheteronormatywność. Choć „Słoń” tego drugiego tematu nie unika, bo główny bohater nie żyje w bajce, ale tutaj wektor atencji jest na dokładnie przeciwnym biegunie – skupia się na poszukiwaniu wolności, a może raczej na dostrzeżeniu jej w teraźniejszości i w konsekwencji stopniowemu dojrzewaniu do odwagi, by po nią sięgnąć.

Ten film ma też w sobie wiele warstw. Opowiada o Bartku i jego relacji z samym sobą, spotkaniu z Dawidem, a także trudnej więzi z matką.

To prawda, tych wątków trochę jest. Na szczęście wydaje mi się, że są one dosyć czytelne, a Kamil prowadząc opowieść, czasem wyraźnie korzysta z pewnych klisz, ale robi to zręcznie i udaje mu się uniknąć banału. Na ten efekt składa się oczywiście bardzo wiele czynników i wkład pracy wielu osób. Dla mnie taką cichą bohaterką jest Ania Skorupa, trenerka aktorska, z którą przez kilka tygodni przed zdjęciami pracowaliśmy nad głębią psychiczną postaci Bartka. W trakcie tej wspólnej eksploracji dowiedziałem się bardzo dużo o swoim bohaterze i gdy spotkaliśmy się na planie, czułem się naprawdę dobrze przygotowany. Zależało mi na tym, by pokazać, jak Bartek dysocjuje emocje w określonych sytuacjach. Nie ma dostępu do naturalnych reakcji na bodźce, między innymi z powodu toksycznej relacji z matką, w której dorastał i w której nadal funkcjonuje w momencie, gdy go poznajemy. Istotnym elementem budującym dynamikę między matką a Bartkiem jest dotyk. On praktycznie nie istnieje, a jeżeli się wydarza, to staje się narzędziem manipulacji.

Ta relacja z matką bardzo mocno wybrzmiewa na ekranie. Stworzyliście z Ewą Skibińską piękną opowieść o zagubieniu. W pamięci zapada kilka scen, w których ten dotyk, o którym mówisz, odgrywa główną rolę.

Dla mnie jest to opowieść głębokiej potrzebie dotyku. Takiego autentycznego przytulenia,
które nie wydarzało się w życiu Bartka. On mógł się przytulić do konia, ale ten nie obejmie go
jak drugi człowiek. Oczywiście na pewnym poziomie mój bohater był tego nieświadomy,
dopiero pojawienie się Dawida i doświadczenie autentycznej czułości odkrywa przed nim ten
ogromny deficyt, którego nie da się później tak łatwo zignorować.

Wspomniałeś wcześniej o pracy z Anią Skorupą. Mam wrażenie, że coach aktorski coraz częściej pojawia się na planie. Co daje ci taka współpraca?

To zawsze bardzo intensywne i ubogacające spotkania. Ania dysponuje fantastycznymi narzędziami i buduje ogromną przestrzeń na eksplorację. Poznaliśmy się przy okazji tworzenia mojego dyplomu filmowego – “Nic nie ginie” w reżyserii Kaliny Alabrudzińskiej i gdy dostałem rolę w „Słoniu”, wyszedłem do Kamila z pomysłem, by zaprosić Anię na pokład. Myślę, że coaching aktorski to temat bardzo obszerny i może nawet na osobną rozmowę. Wspomnę tylko, że pierwszy doświadczyłem pracy z coachem przy okazji kręcenia szwajcarskiego serialu „Frieden”. Tam po wygranym castingu od razu dostałem bilet do Londynu i coacha, żeby wspólnie pracować na rolą. Wtedy otworzyłem się na zupełnie inne obszary i odzyskałem wiarę w sens zawodu aktora.

W ogóle mój stosunek do aktorstwa zmienia się na przestrzeni lat. Pamiętam jak na drugim roku studiów przeczytałem “Prawdę i fałsz” Davida Mamenta, który mówi o tym, że postać nie istnieje, wszystko jest wymyślone, aktor jest od tego, żeby wypowiedzieć dialogi, a kontekst załatwi resztę. W tamtym momencie bardzo się z tym utożsamiałem. Jednak po kilku latach zaczynałem odczuwać niedosyt, by nie powiedzieć wypalenie. Wtedy pojawił się Giles Foreman w Londynie i poprzestawiał mi różne klocki w głowie, a potem Ania Skorupa sprawiła, że nagle poczułem, że istnieje jakaś metafizyka i nowe, interesujące obszary, w których mogę się realizować nie tylko jako aktor, ale też jako poszukujący głębi człowiek.

Do tego na planie pracowała konsultantka do scen intymnych. To też nowość, która przyszła do nas z Zachodu i staje się nowym standardem. Jak wyglądała ta współpraca?

To było intensywne, momentami trudne doświadczenie, ale jestem zadowolony z efektu i chyba nie jestem w tym odosobniony. Te sceny są pełne czułości i autentyczności, ale żeby dotrzeć do takich rejonów, to była prawdziwa wyprawa. Cieszę się, że w tym procesie uczestniczyła Kasia Szustow, która pomogła nam budować poczucie bezpieczeństwa w sytuacji, która nie jest do końca komfortowa, bo przecież na takim podstawowym poziomie, zapominając na chwile o kamerach i scenariuszu, wpuszczam w intymne rejony człowieka, z którym nie łączy mnie żadna fizyczna więź, więc w pewnym sensie udostępniłem przestrzeń swojego ciała Bartkowi, by opowiedzieć jego historię. A Bartek zakochał się po uszy w drugim mężczyźnie, i przeżywał silne, tłumione przez lata pożądanie.

Dawid niesie w sobie duże pokłady romantyzmu. Scena, w której śpiewa “Przetańczyć z tobą chcę całą noc” potrafi prawdziwie rozczulać. Dość nietypowy dobór repertuaru, który kojarzy się z weselami…

Kamilowi bardzo zależało, żeby ta piosenka pojawiła się w filmie, choć Paweł miał pewne opory właśnie z tego powodu, o którym mówisz. To dla mnie taki element filmu, który ma za zadanie przekraczać pozory i nawykowe skojarzenia. To prawda, że ten utwór utknął gdzieś w etykiecie weselnego szlagieru, ale wystarczy wsłuchać się, by usłyszeć, że tekst jest owszem prosty, ale nie banalny. Pawłowi udało się stworzyć niebywale poruszającą aranżację i wydobyć pierwiastek delikatności, czułości i piękna. Więc w mikro skali ta piosenka jest tym, co w makro cały film. Może dla niektórych widzów uda się trochę odczarować tę miłość nieheteronormatywną, wyciągnąć ją z jakiejś szufladki, bo ona może się okazać zupełnie czymś innym, niż mogłoby się wydawać. Może ktoś dla kogo miłość jedno płciowa jest trudnym tematem, zobaczy ten obraz i pomyśli, że to piękne, czego doświadczają ci bohaterowie, ale znowu chcę podkreślić, że tutaj nikt nie chce nikogo do niczego przekonywać, nikt nie chce wojować albo narzucać swojego zdania. Dla mnie to nie jest film o tym kto ma racje, ale gest czułości wobec odbiorcy. Tylko wobec tego, który będzie chciał go przyjąć.

Pojawiają się porównania “Słonia” do filmu “Tamte dni, tamte noce”. Co ty o tym myślisz?

Drugim najczęstszym porównaniem jest „Tajemnica Brokeback Mountain”. Rozumiem skojarzenia, ale to trzy zupełnie różne filmy. To co je łączy ze sobą to wątek miłości homoseksualnej. To dla mnie za mało by nazwać te filmy nawet podobnymi. Może w przypadku „Tajemnicy…” drugim linkiem są występujące w filmie konie, a w „Tamtych dniach…” aktorzy odgrywający głównych bohaterów są podobnej urody… Ja osobiście bardzo lubię oba te filmy, więc gdy słyszę te porównania, mam świadomość, że są one dość powierzchowne, tym niemniej miłe i nieszkodliwe.

Jesteś laureatem nagrody Black Nights Star, którą otrzymałeś na festiwalu w Tallinnie. To wyróżnienia, przyznawane ośmiu wschodzącym gwiazdom aktorstwa z regionu Morza Bałtyckiego. Czy pojawiają się propozycje z zagranicy?

Pierwsze owoce zawiązanych w Tallinnie znajomości już się pojawiły i czuję, że powoli zaczynam funkcjonować na rynku europejskim. Tutaj „Słoń” też będzie miał swój udział, bo projekcje odbywają się w całej Europie, a także poza nią, nawet w Australii. To ziarenko, które rośnie i jeszcze trzeba dać mu sporo uwagi, żeby wzmocniło swoje korzenie. Doświadczenie nauczyło mnie, że telefon potrafi zadzwonić nawet po ponad roku od spotkania z reżyserem castingu, któremu zapadłem w pamięć i ma teraz dla mnie zupełnie inną propozycję. Dla mnie “Boże Ciało” było taką produkcją, w której zagrałem epizod tak intensywny, że wtedy pierwszy zacząłem istnieć gdzieś w świadomości polskich twórców filmowych. „Słoń”, nagroda Black Nights Star, to są już przesunięcia w zupełnie innej skali i mam przeczucie, że mogą przełożyć się na międzynarodowy rozwój mojej kariery. Chcę eksplorować inne rynki. Mam duszę podróżnika i trudno usiedzieć mi w jednym miejscu, a jednocześnie to miejsce, w którym jestem obecnie jest bardzo wyjątkowe. Za chwilę do kin, wychodzi mój debiut w głównej roli i zbiera świetne recenzje, niecałe dwa tygodnie później premiera „Księcia Niezłomnego” w Narodowym Teatrze Starym, gdzie również zaproszono mnie do głównej roli. Coraz częściej słyszę „to twój moment Janku” albo „wykorzystaj to, to twoje pięć minut” i tak, czuję to, czuję ruch w obszarze tzw. kariery, ale Islandia nauczyła mnie, że dostałem w tym życiu dużo więcej niż pięć minut. Tak, to jest mój moment, ale przecież każdy jest mój.

Related Posts

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Wystąpiła w wielu znanych serialach telewizyjnych, takich jak „Belfer” czy „Barwy szczęścia”. W...

Od początku wiedziałem, że chcę zostawić widza z nadzieją. Czułem, że nasza queerowa społeczność...

Leave a Reply