Bartosz Bielenia potrafi zaskakiwać. Od lat konsekwentnie rozwija swoją karierę zarówno w teatrze, jak i na ekranie. Zachwycił w „Na granicy” i zaskoczył w „Klerze”, ale to po „Bożym ciele” zagościł na ustach wszystkich. Teraz powraca w głównej roli w debiucie reżyserskim Kuby Piątka. „Prime Time” to opowieść o chłopaku, który chwyta za broń i w sylwestra 1999 roku włamuje się do telewizji. Bierze zakładników, żądając wejścia na żywo.

„Prime Time” to jeden z tych projektów, na które bardzo czekałeś. Co przyciągnęło cię do tej historii?

Chłopak, który chwyta za broń, włamuje się do telewizji, bierze zakładników to dość intensywny pomysł. Wydawał mi się interesujący od samego początku. Przeczytałem scenariusz przesłany przez Kubę Piątka i Łukasza Czapskiego i od razu wiedziałem, że to świetnie napisana historia. To już dobrze rokowało dla tego projektu. Przyciągnęła mnie sama intensywność tej postaci. Sebastian zdecydował się na brutalny gest i to jest jego osobista delikatność. 

Sebastian jest głównym bohaterem, ale tak naprawdę nic o nim nie wiemy. Od czasu do czasu są podrzucane jakieś tropy, ale jego przeszłość jest kompletnie nam nieznana, więc z niewielu skrawków próbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego zdecydował się na ten gest. Czy napisaliście jego przeszłość na własne potrzeby?

Stworzyliśmy bardzo wnikliwą biografię tego bohatera. Zaczęliśmy od jego dzieciństwa. Wiedzieliśmy, przez co przechodził, że ma problemy z jąkaniem i odbył terapię. Zastanawialiśmy się, czym zajmują się jego rodzice i dlaczego ich małżeństwo się rozpadło. Do jakiej szkoły chodził i dlaczego zostawił studia. Rozpisaliśmy sobie, co robił przez ostatnie pół roku przed atakiem. Mieliśmy go bardzo precyzyjnie opracowanego, a Kuba stworzył nawet fragment jego pamiętnika. Ale od początku wiedzieliśmy, że nie użyjemy tych elementów w filmie. Chcieliśmy, żeby był bardzo tajemniczy. 

Zdecydowanie ta tajemniczość przyciąga do Sebastiana. Obserwujemy go i próbujemy zrozumieć jego motywację. Mnie w pamięci zapadła rozmowa z ojcem. Bardzo emocjonalna. Czy to była jedna z trudniejszych scen?

Z Julkiem (Julian Chrząstowski – przyp. red.) grało się wspaniale. Bardzo szybko stworzyliśmy te emocje. Zresztą Julek został szybko obsadzony i miałem dobre przeczucia wobec tej współpracy. Trudność tej sceny polegała na wysokiej emocjonalności. Paradoksalnie przy takim intensywnym spotkaniu z partnerem aktorskim wiele rzeczy przychodzi bardzo łatwo. 

Przeczytaj także: Magnezja

Intensywność tych relacji może bardzo zmieniać postrzeganie postaci. Tak samo jak umiejscowienie akcji w przeszłości. Myślisz, że współcześnie, w dobie social mediów, taki manifest miałby podobną siłę? 

Wydaje mi się, że mógłby mieć podobną siłę ze względu na to, że media społecznościowe mają zupełnie inną dynamikę odbioru przekazu. Długo wydawało mi się, że to nie byłoby możliwe w erze Youtube’a czy vloga, gdzie każdy ma te warholowskie 5 minut sławy. Dzisiaj zastanawiam się nad siłą samego gestu. Nad tym, co sprawia, że decydujesz się na przemoc, aby mieć możliwość dotrzeć ze swoim przekazem do ludzi. Sam gest jest już jakimś przesłaniem i wiadomością. Włamanie się do telewizji i żądanie wejścia na żywo, które pewnie potem zostałoby wielokrotnie powtórzone w internecie czy telewizji, mogłoby nadal mieć silny wpływ na odbiorców. 

Takie zachowanie wymagałoby jednak więcej zaangażowania…

I ludzie rozpoznaliby ten gest.

Przed wejściem na plan mieliście miesiąc prób. To chyba wciąż ogromny luksus w kontekście pracy nad filmem?

Tak, to nadal bardzo rzadko się zdarza. Pracowaliśmy ze scenariuszem na próbach stolikowych, co pozwoliło nam przyjrzeć się tej opowieści z perspektywy każdej postaci. Wyglądało to jak na próbach w teatrze: każdy rozmawia o każdej postaci, a potem pracuje się w mniejszych grupach czy też prowadzi rozmowy jeden na jeden z reżyserem. Wszyscy dyskutowaliśmy na temat tego, jaki jest Sebastian, skąd pochodzi, jak inni go postrzegają.

To też dało przestrzeń do spotkania z wieloma specjalistami. Na planie był obecny były pracownik Biura Operacji Antyterrorystycznych, który prowadził z wami improwizowane negocjacje…

Bardzo dużo nam to dało do tworzenia dynamiki samego wydarzenia. Mieliśmy improwizacje z negocjatorem policyjnym, które trwały kilka godzin. Pomogło nam to zrozumieć zasady i to, jak takie rozmowy wyglądają naprawdę. Odkryliśmy, jak wpływa na nas czas, zamknięta przestrzeń, oczekiwanie, stupor czy mozół negocjacji i ciągłego żądania. 

Kiedy rozmawialiśmy w zeszłym roku na Berlinale, mówiłeś o zagranicznym projekcie, do którego uczysz się gry na instrumencie. Teraz wiemy, że to słowacka produkcja „Applaus” w reżyserii Juraja Lehotsky. Możesz opowiedzieć o tym doświadczeniu?

Niedawno skończyliśmy zdjęcia. Do tego filmu uczyłem się grać na wiolonczeli. Przez ostatni rok ten instrument towarzyszył mi codziennie. Myślę, że zostanie ze mną na zawsze. Zresztą ten film to wspaniała przygoda. To historia o muzyku, który po konserwatorium musiał ze względów rodzinnych wrócić do rodzinnej Bratysławy. Razem ze swoim przyrodnim bratem, który jest niskorosły, organizują swój czas, grając na ulicy. Pewnego dnia mój bohater spotyka swojego kolegę z konserwatorium i zakładają kwartet. Rozwija się jego kariera, a drogi z bratem trochę zaczynają się rozchodzić. To prowadzi do różnych perypetii. 

To chyba film wielu wyzwań. Nowy instrument i obcy język. Grałeś po słowacku?

Słowacku i niemiecku. Zostałem pozbawiony jakichkolwiek narzędzi, do których przywykłem, grając w Polsce. Juraj Lehotsky obsadził mnie w swoim filmie długo przed „Bożym ciałem”. Pamiętam, że serdecznie odradzałem mu współpracę ze mną i prosiłem, żeby nie robił tego sobie i innym. To był kuriozalny pomysł, żebym grał w dwóch językach, których nie znam. Szczególnie, że słowacki wydaje się bliski polskiemu i czasami bardzo łatwo można coś pomylić i powiedzieć inaczej. W dynamicznych scenach rozmowy można wpaść w polski akcent albo wymawiać zupełnie inaczej niektóre słowa. Ten język jest o wiele bardziej zniuansowany, niż wydawało mi się na pierwszy rzut ucha. Przy pierwszych próbach pojawiły się minimalne błędy w wymowie, które wpływały na znaczenie słów. Na początku nie byłem w stanie usłyszeć tej różnicy. Wróciłem do domu przestraszony, że jeśli będę musiał spędzać godziny nad tym, żeby powiedzieć coś dobrze, to będzie straszne. Przy tym filmie było naprawdę dużo pracy.

Przeczytaj także: Wróg doskonały

Ale satysfakcja chyba potrójna. Tomasz Kot po pracy przy „Wrogu doskonałym” opowiadał mi, że gra się w innym języku jest trudna, ponieważ kiedy skupia się na emocjach, to strona językowa zaczyna mieć problemy: czy to z akcentem, czy z szykiem zdania. 

Scenariusz miałem po słowacku i niemiecku z angielskim tłumaczeniem, a na planie grałem z moim bratem, który mówił po czesku – dopiero potem podłożono pod niego słowacki. Czytałem słowacki tekst, potem tłumaczenie po angielsku, a dopiero potem tłumaczyłem sobie na polski. A w scenach z polskiego w głowie na słowacki. Żeby było jeszcze trudniej, to mój filmowy brat odpowiadał mi po czesku. To było niezłe wyzwanie. 

Osiągnąłeś sukces. Twoje nazwisko jest znane w Polsce i zagranicą. Twoja kariera świetnie się rozwija. W przyszłym roku skończysz 30 lat, a okrągłe urodziny to chyba czas podsumowań i tworzenia nowych planów. Czy podobnie jest u ciebie?

Staram się jeszcze o tym nie myśleć. 

Film dostępny na Netflix od 14 kwietnia.

Related Posts

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Wystąpiła w wielu znanych serialach telewizyjnych, takich jak „Belfer” czy „Barwy szczęścia”. W...

„Nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna...

Leave a Reply