Z Rupertm Friendem – brytyjskim aktorem znanym z serialu „Homeland” oraz ról u Wesa Andersona – spotykałam się na festiwalu w Berlinie. Rozmawialiśmy o jego najnowszym filmie „Dreams”, współpracy z Michelem Franco, bratersko-siostrzanych więziach oraz o tym, dlaczego warto czasem wyjść poza strefę komfortu i zamieszkać w Nowym Jorku. Produkcja w kinach od 9 stycznia.

O pracy z Michelem Franco i polityce na planie

Małgorzata Czop: Akcja filmu „Dreams” skupia się na relacjach meksykańsko-amerykańskich. Czy na planie dużo rozmawialiście o polityce, biorąc pod uwagę, jak bardzo ten temat jest dziś aktualny?

Rupert Friend: Do realizacji filmu przystąpiliśmy dwa lata przed tym, zanim ten temat stał się bardzo ważny. To ciekawe, bo osobiście unikam abstrakcyjnych rozmów z reżyserami na planie. Zanim zaczniemy zdjęcia, możemy poruszać się w sferze teorii, ale gdy wchodzimy na plan, staje się to zadaniem czysto praktycznym. Wykonujemy pewne zadania. Mam wrażenie, że słabi reżyserzy mówią o „tematach”, podczas gdy wielcy mówią o „intencjach”. Kluczowe staje się pytanie: „dlaczego?”. „Spektrum polityczne” czy „klimat społeczny” to nie są rzeczy, które można zagrać.

Dla Michela Franco każda scena musi być czysta i odrębna od poprzedniej. Dramat rodzi się z konfliktu i sprzecznych motywacji. W „Dreams” mamy ogromną dysproporcję sił między postaciami Jessiki Chastain i Isaaca Hernándeza. Dla mnie ten film to rozważania o tym, czy miłość lub jakakolwiek relacja może istnieć tam, gdzie występuje tak głęboka nierównowaga władzy.

Wspomniałeś o władzy. Rodzina twojego bohatera ma niemal absolutną kontrolę nad życiem innych.

Dokładnie. Bohaterka Jessiki i jej rodzina – której jestem częścią – mają moc, by cofnąć finansowanie, zamknąć instytucje, w których pracuje główny bohater, a ostatecznie odebrać mu środki do życia w brutalny sposób. To przerażająca ilość władzy, zwłaszcza gdy twierdzisz, że jesteś w relacji z osobą, wobec której jej używasz. Często pojawia się tu paradoks bogatych darczyńców: czy chcą czynić dobro, czy tylko chcą być postrzegani jako ci, którzy je czynią?

Rupert Friend ceni jakość ponad ilość

Twoja rola w tym filmie nie jest największa pod względem czasu ekranowego, ale jest niezwykle intensywna. Czy nie masz problemu z przyjmowaniem mniejszych ról?

Zupełnie nie. Chcę po prostu pracować z wielkimi artystami – reżyserami i aktorami. Nie liczę linijek tekstu ani minut na ekranie. Często zdarzało mi się wzruszyć rolą kolegi, który pojawił się tylko w jednej scenie, a nudzić na kimś, kto wypełnia cały film. Wybieram jakość, nie ilość.

W „Dreams” ponownie spotykasz się z Jessicą Chastain. Graliście razem lata temu w jej debucie „Jolene”.

Tak, to było milion lat temu! (śmiech). Uwielbiamy ze sobą pracować. Tym razem intrygowała mnie możliwość zagrania rodzeństwa. To dynamika rzadko eksplorowana w kinie w tak surowy sposób. Widzimy mnóstwo historii miłosnych, rozstań i zalotów, ale relacja brat-siostra – osoba, na którą jesteś skazany do końca życia, czy ci się to podoba, czy nie – jest fascynująca. W finale filmu mój bohater ratuje ją, ale to nie jest ratunek kochanka. To pomoc braterska, czysto powiernicza.

O luksusie niewiedzy i ucieczce z Anglii

Jak budowałeś swoją postać? Co było twoim „punktem wejścia”?

Zacząłem od pojęcia „milczącego przywileju”. Ludzie urodzeni w ekstremalnym bogactwie i władzy nigdy nie muszą kwestionować swojego statusu. Mają wokół siebie ludzi, którzy zrobią wszystko, co im się każe, bo zostali kupieni. Tacy ludzie rzadko słyszą słowo „nie”. To prowadzi do „syndromu rozpieszczonego bachora”, którego skutki widzimy dziś wszędzie. Sam dorastałem w bardzo zwyczajnych warunkach – nie byliśmy ani bogaci, ani biedni – więc próba zrozumienia mentalności kogoś tak uprzywilejowanego była dla mnie ciekawym wyzwaniem.

Wspomniałeś, że nie lubisz stać w miejscu. To dlatego przeprowadziłeś się do USA?

Kiedy kończyłem pierwszy sezon „Homeland”, nie miałem gwarancji, że powstanie kolejny. Nie chciałem jednak wracać do Anglii, siadać w tym samym pubie i opowiadać tych samych historii tym samym ludziom. Chciałem czegoś zupełnie nowego. Niedawno czytałem artykuł o tym, że powinniśmy dążyć do dyskomfortu. Jeśli jesteśmy zbyt dopieszczeni, nasze „mięśnie” zanikają. Zamieniłem się więc z kimś mieszkaniami i zostałem w Nowym Jorku. Krótko potem poznałem moją żonę.

Przyszłość: Dinozaury i reżyseria

Pracowałeś ostatnio na planie nowego „Jurassic World” z Garethem Edwardsem. Jakie to uczucie stać się częścią tak ogromnej franczyzy?

To jak wejście do wnętrza filmu z dzieciństwa. „Jurassic Park” i „Indiana Jones” to dla mojego pokolenia filmy kultowe. Moim jedynym smutkiem był fakt, że… nie spotkałem prawdziwego dinozaura. W oryginale używano animatroniki, u nas też jest ich sporo, ale niestety nie w moich scenach. Mimo to praca z Garethem była niesamowita. To najbardziej skromny, cichy facet, jakiego można sobie wyobrazić, zarządzający projektem za 260 milionów dolarów.

Czy sam planujesz stanąć po drugiej stronie kamery?

Bardzo! Kilka lat temu nakręciłem film krótkometrażowy z Colinem Firthem, który sam napisałem i wyprodukowałem. Uwielbiałem to. Obecnie pracuję nad dwoma lub trzema projektami jednocześnie. Michel Franco nauczył mnie, że nie warto się spieszyć – lepiej poczekać, aż film będzie po prostu gotowy. Jakość ponad pośpiech, choć muszę przyznać, że z natury jestem bardzo niecierpliwy.

Related Posts

Film „Nie jesteś sama” to nie tylko dokument o aborcji w Polsce, ale przede wszystkim opowieść o...

„Udar” to serial, który nie tylko zaskakuje tematyką, ale i odważnym spojrzeniem na współczesną...

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Leave a Reply