Na VOD pojawił się film „Ponad horyzont” z Weroniką Rosati. To amerykańska produkcja o miłości i pasji, która pokazuje świat kiteboardingu. Właśnie z okazji tej premiery mieliśmy okazję porozmawiać o kinie, fascynacji aktorkami z dawnego Hollywood i planach na przyszłość.

Czym dla pani jest kino?

Weronika Rosati: Moim życiem. Od zawsze wiedziałam, że to chcę robić. Pragnę być częścią kina. Ono sprawia, że sama mogę uciec w lepszą rzeczywistość. Kocham kino i ten zawód. Choć jest bardzo niewdzięczny i niesprawiedliwy, zwłaszcza dla kobiet, daje ogromną satysfakcję. Bywa męczący i stresujący, ale z miłości do niego można wiele znieść i się w nim zatracić.

I tę miłość bardzo widać, kiedy opowiada pani o dawnym kinie.

Często słyszę od ludzi, którzy nie interesują się kinem, że moja wiedza jest zbędna. Nie zgadzam się z tym. Według mnie przez kino można mieć największą wiedzę o świecie. To takie okno na rzeczywistość. Myślę, że nowe pokolenie poznaje świat i historię właśnie przez filmy. Mam nadzieję, że staje się ono inspiracją dla młodych ludzi.

Taką inspiracją może być film „Ponad horyzont”, który właśnie miał premierę na VOD. To amerykańska produkcja, pełna barw i dobrej energii. Jak ten projekt trafił do pani?

Wzięłam udział w castingu. Nagrałam go w Polsce, a po tygodniu pojawiła się informacja, że przeszłam do drugiego etapu. W Stanach Zjednoczonych castingi często odbywają się w taki sposób, że nie trzeba być na miejscu. To wiele ułatwia. Kiedy dostałam wiadomość, że zostałam wybrana do tej roli, przeprowadziłam się na kilka miesięcy na Majorkę, gdzie powstawały zdjęcia. Ten scenariusz bardzo mi się spodobał. Miałam dużą potrzebę i ochotę, by zrobić coś lekkiego i przyjemnego. „Ponad horyzont” to film z rozrywkowym podejściem, na luzie. Zazwyczaj gram ciężkie role, a tutaj miałam szansę na lekką odmianę. Dużym plusem było też nazwisko reżysera. Mało kto wie, że Andrew Stevens jest bardzo znanym aktorem z lat 70. i 80.

Film opowiada o fenomenalnych kiteboarderach. Na ekranie oglądamy niesamowite ewolucje i tricki. Miała pani okazję spróbować swoich sił na desce? 

Przyznam szczerze, że zbyt mocno boję się rekinów. Do tego sportu trzeba mieć ogromną miłość i trochę się cieszyłam, że moja postać nie musi wchodzić do wody. 

W czerwcu na nasze ekrany, po długim oczekiwaniu, trafi film Małgorzaty Szumowskiej „Śniegu już nigdy nie będzie”. Nasz kandydat do Oscara, który zachwycał na festiwalu w Wenecji. To wielkie wyróżnienie i radość?

Udział w tej produkcji to na pewno jeden z kroków milowych w mojej karierze. Małgosię Szumowską cenię od wielu lat i bardzo chciałam z nią pracować. Inspiruje mnie jako twórczyni. Podoba mi się to, jak prowadzi aktorów. Pokazuje, że potrafi spojrzeć na nich inaczej i przekroczyć ich własne granice w pozytywnym sensie. Odkrywa ich możliwości. Dołączenie do obsady „Śniegu już nigdy nie będzie” było dla mnie wielkim wyróżnieniem, szczególnie że w filmie gram aż dwie role: matkę głównego bohatera oraz jego miłość. 

Ten film trafił na utrudnioną promocję i dystrybucję ze względu na pandemię. Nie miał szans na szerokie dotarcie do publiczności przed Oscarami. Czy pani znajomi w Stanach mieli szansę go zobaczyć?

Wszyscy, którzy widzieli ten film, byli nim zachwyceni. Przed Oscarami odbywały się wirtualne spotkania, premiery. Ta produkcja była znana w Stanach, choć tak naprawdę nie można było niczego promować w klasyczny sposób, pojawiać się osobiście czy prowadzić rozmowy z widzami.

Oscary i Złote Globy wywołują ostatnio sporo zamieszania i to w negatywnym kontekście.

W Stanach Zjednoczonych jest duża bezwzględność w walce o równość, zarówno jeśli chodzi o płeć, seksualność czy kolor skóry. Bardzo podoba mi się ten ruch, szczególnie że sama należę do mniejszości, ponieważ jestem kobietą. Pamiętam, jak podczas jednych warsztatów, w których uczestniczyłam, bardzo znany castingowiec powiedział, że na osiem męskich ról przypada jedna kobieca. Ta dysproporcja pokazuje, że wciąż jest o co walczyć.

Na szczęście widać już pewne zmiany, a kino amerykańskie staje się coraz bardziej zróżnicowane.

W Stanach bardzo dużo się zmienia. Zresztą w Polsce też. Widzę sporo kina kobiecego. Powstają filmy i seriale o kobietach, za kamerą stają kobiety. Wszystko zmierza w dobrym kierunku, ale myślę, że potrzeba czasu, żeby te proporcje się wyrównały. 

Pani zwraca dużą uwagę na role kobiece. Często podkreśla, jak wielkim szacunkiem darzy Elizabeth Taylor. Jakie jeszcze aktorki pani podziwia?

Jestem fanką Elizabeth Taylor jako aktorki, ale też aktywistki. To była wielka osobowość – kobieta niezwykle inteligenta i przykuwająca uwagę. Uwielbiam Vivien Leigh, która była wybitną aktorką. Bez reszty oddała się swojej profesji. Do tego stopnia, że doprowadziła się do szaleństwa. Uważam, że jest najwybitniejszą aktorką w historii kina. Taylor miała naprawdę wybitne role, ale czasami – co zresztą sama mówiła – przyjmowała je, ponieważ potrzebowała pieniędzy. Nigdy nie traktowała tego zawodu do końca poważnie. Leigh czy Betty Davis poświęciły mu życie. 

Lana Del Rey powiedziała kiedyś bardzo ciekawą rzecz – jeśli wiesz, kim chcesz być, to poszukaj sobie autorytetu i zainspiruj się nim. On ci wskaże właściwą drogę. Betty Davis, o czym nikt nie pamięta, była pierwszą kobietą, która walczyła o równe płace czy o prawa kobiet i możliwość wyboru ról, które odpowiadałby jej talentowi. Wśród aktorek, które zwracają moją uwagę są jeszcze Joan Crawford czy Jean Harlow. Świetny komediowy talent. Lubię Avę Gardner czy Marylin Monroe, która niestety miała swoje problemy, ale grała fenomenalnie. Stapiała się ze swoimi postaciami. To są aktorki, które wzbudzają szybsze bicie serca. Niezależnie od tego, czy są wybitne czy nie, potrafią wywoływać prawdziwe emocje.

Czy któraś ze współczesnych aktorek ma taki magnetyzm?

Jedną z moich ulubionych aktorek jest Annette Benning. Wciąż niedoceniona. Dane Lane, która ma w sobie nieprawdopodobną prawdę. Kim Basinger, która jest ofiarą swoich czasów. To przepiękna aktorka, której przyszło grać w latach 80. i 90., kiedy kobiety stawały się obiektem seksualnym. Tak też była obsadzana. Myślę, że dzisiaj dostawałaby o wiele ciekawsze propozycje. 

Mówimy o aktorkach, ale gdyby miała pani wskazać inspirujący aktorów…

Kirk Douglas, Richard Burton, Willam Holden. Jest też takich dwóch aktorów, których nikt nie zna, ale byli gwiazdami swoich czasów: Van Heflin i Rod Taylor – w latach 60. amant ról komediowych. Miał w sobie niebywały urok. Wymieniam aktorów, których po prostu lubię oglądać. Jeśli miałabym wymienić tych wybitnych, to z pewnością muszę wspomnieć o Laurencie Olivierze, który został uznany za jednego z najlepszych aktorów swoich czasów. Dla mnie jednak jest on sztuczny i nie do zniesienia. 

Często nawiązuje pani do tego starego kina, klasycznego Hollywood. Co fascynuje panią w tym okresie? 

To okres, kiedy scenariusze i aktorzy mieli klasę. Jestem fanką kina, w którym były niedopowiedzenia. Nie pojawiała się patologia i poważne problemy. Wydaje mi się, że wtedy kino miało inspirować. Pozwalało skupić się na historii, zapomnieć o problemach. Teraz większość projektów – mimo że wybitnych – wciąga nas w nie. Lubię, kiedy po ciężkim dniu, kino podnosi mnie na duchu. Uwielbiam patrzeć na piękne widoki, kobiety, stylizacje. Obraz jest dla mnie bardzo ważny. Oprócz tego w tamtym okresie pracowali najlepsi pisarze. Tworzyli postaci, które były ciekawe psychologicznie. Dawali przestrzeń na czytanie i interpretacje między wierszami. Myślę, że takie patrzenie na kino było bardziej magiczne. Aktorzy i aktorki z tamtych czasów mieli w sobie niesamowitą charyzmę i osobowość. Nie chodziło o wygląd i możliwość utożsamienia się, ale o wciąganie w ten magiczny świat kina.

Dawne Hollywood przywodzi mi na myśl mitologiczny Olimp zapełniony przez bogów.

Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach, studia filmowe całkowicie kontrolowały media, policję i sądy. Kiedy na przykład Loretta Young zaszła w ciążę z Clarkiem Gablem, to musiała udawać, że pojechała na wakacje do Meksyku i tam adoptowała dziecko. Taka kontrola i ingerowanie w życie prywatne z pewnością były tragiczne dla tych osób. Z drugiej strony sprawiały, że byli chronieni, a prywatność miała duże znaczenie. Ich reputacja musiała być nieskazitelna, dlatego ludzie patrzyli na nich z takim podziwem i chcieli znaleźć się w tym ich lepszym świecie. W czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy bilety do kina kosztowały kilka centów, ważne było, by dawać ludziom pewną iluzję idealnego świata. 

Czy mogłaby się pani podzielić filmami, które może pani obejrzeć milion razy i nigdy się nie nudzą?

Mam dwa takie filmy: „Kto się boi Virgini Woolf” i „Co się zdarzyło Baby Jane?”. Podoba mi się, jak zostały napisane i zagrane. Na ekranie pojawiają się prawdziwe aktorskie osobowości. Dla mnie to jest inspirujące i fascynujące. Patrzymy na aktorki, które były bez szkół, bez edukacji aktorskiej, a ich postaci wychodził z ich wnętrza. Najbardziej lubię aktorów, którzy grają intuicyjnie.

Kiedyś na naszych ekranach pojawiało się mniej produkcji. Teraz w jednym tygodniu pojawiają się dziesiątki nowych filmowych czy serialowych propozycji. Coraz więcej produkcji powstaje od razu z myślą o Netflksie, Hulu czy Amazonie. Mamy coraz większy wybór. Czy myśli pani, że przez ten nadmiar coraz trudniej znaleźć nam prawdziwe perełki? 

Wydaje mi się, że tych perełek jest coraz więcej. Staram się oglądać wszystko, co wpada na Netflix. Codziennie rano, zanim moja córka wstanie, robię trening i właśnie wtedy oglądam produkcje na platformach streamingowych. Powstaje wiele świetnych seriali. Czasami trudno się zdecydować, który oglądać. Nie mówię tylko o produkcjach zagranicznych. W Polsce mamy coraz więcej świetnych propozycji.

A co szczególnie zapadło pani w pamięci?

Teraz oglądam „Mare of Easttown” z Kate Winslet. To bardzo dobry serial, od którego nie mogę się oderwać. Uwielbiam też francuskie produkcje, a dzięki Netfliksowi mogę je oglądać. Podobały mi się „Gdzie jest mój agent” czy „Marsylia”. Uwielbiam opowieści biograficzne, dlatego zobaczyłam „Halstona”. Może serial nie był do końca udany, ale fascynują mnie historie o prawdziwych ludziach. Często po nie sięgam.

Ryan Murphy ostatnimi laty wyprodukował wiele serialowych opowieści. Czasem trudno w tym nadmiarze znaleźć świetne rzeczy.

Ja i tak go kocham. Murphy zrobił świetny serial „Konflikt: Bette i Joan”, który u nas kompletnie przeszedł niezauważony. Doskonale znam tę historię, ponieważ uwielbiam stare kino, a to opowieść o Bette Davis i Joan Crawford, które były bardzo popularne w USA. To produkcja dla miłośników starego kina i jedna z moich ulubionych pozycji serialowych.

Chciałaby się pani – jako aktorka – przenieść do dawnych czasów? Jakie są Pani filmowe marzenia?

Moim marzeniem jest zrobić własny film. Mam już nawet na niego pomysł. Byłby to bardzo ważny film, poruszający ważne tematy. Chciałabym nie tylko być tą aktorką do wynajęcia, ale bardziej kreatywnie brać udział w powstających projektach. 

Najnowszy amerykański film z udziałem aktorki Ponad horyzont! można już oglądać na platformach: IPLA, VOD.PL, ORANGE VOD, PREMIERY CANAL+, PLATFORMA CANAL+, CHILI, MULTIMEDIA GO, VECTRA.

Related Posts

Sad dziadka czyli Wołyń ujęty zupełnie inaczej niż nas przyzwyczajono. Rozmawiamy z reżyserem...

Wystąpiła w wielu znanych serialach telewizyjnych, takich jak „Belfer” czy „Barwy szczęścia”. W...

„Nie myślę o „Słoniu” jako o filmie prowokacyjnym albo moralizatorskim. To czuła i delikatna...

Leave a Reply